środa, 25 czerwca 2014

Krok od dramatu - historia sprzed lat.

Od rana słyszę w serwisach o śmierci noworodka w szpitalu. Jak zwykle tłumaczenia, że nikt nic nie zawinił... Kobieta zgłosiła się do szpitala, bo był już termin porodu i dodatkowo słabo wyczuwała ruchy dziecka. Skończyło się dramatycznie, bo gdy lekarze zabrali się za nią, to dziecku nie można było już pomóc. Tragedia.
Gardło mam ściśnięte, bo przed laty przeszłam podobną drogę z moją córką, ale dzięki Bogu w moim przypadku zakończenie było szczęśliwe. Jak blisko było do dramatu, zorientowałam się dużo później.
 Byłam już blisko dwa tygodnie po terminie. Dokładnie znałam datę poczęcia dziecka, zatem nie było mowy o pomyłce i kłopotu z wyznaczeniem dnia planowanego porodu. Fakt, że przekroczona nieco trzydziestka była już na moim koncie, ale byłam młodą kobieta w trzeciej ciąży, która w miarę znała swoje ciało podczas ciąży. Od siódmego miesiąca czułam jakiś niepokój, w ósmym dziecko poruszało się w sposób bardziej nerwowy, a w dziewiątym było tak, że ruchy odbierałam jak szarpaninę: długo nic i potem gwałtowne szarpnięcia. Mówiłam mojej ginekolog i rodzinnemu, że dziecko dziwnie się rusza, ale zwyczajnie zbywali mnie uśmiechem, że przesadzam i zapomniałam, jak chodzi się w ciąży. Sugerowano mi również, że błędnie podałam datę poczęcia i dlatego brak jakiegokolwiek znaku o rozwiązaniu ciąży. W szkole zgłosiłam, że idę na wolne i zaczekam w domu na termin porodu. Termin minął, ja co drugi dzień do lekarza, a oni swoje: czekać, dziecko samo da znać. 10 dni po terminie usiłowałam wymusić skierowanie do szpitala, ale był to piątek i lekarz przekonał mojego męża, a potem mnie, żeby wstrzymać się do poniedziałku. Oczywiście nic się nie dzieje złego i takie tam gadki.
W nocy z niedzieli na poniedziałek przyśnił się mi mój nieżyjący ojciec, który w moim śnie stał w drzwiach pokoju w którym spałam. Kiedy śni mi się, to wiem, że stanie się coś niedobrego. Gdy byłam młodziutką kobietą, a  ojciec jeszcze żył i gdy pojawiał się w moich snach, to zawsze zwiastował jakąś przykrość. Nawet kiedyś zarzuciłam mu, że gdy mi się przyśni, to mam pecha, a on wtedy powiedział, że mnie ostrzega przed niebezpieczeństwem. I od tamtej pory rzeczywiście tak postrzegam takie sny.
Tak też odebrałam te nagłe pojawienie się ojca w moim śnie. Rano powiedziałam mężowi, że bez względu na wszystko jadę do szpitala. Załatwiłam wszystkie sprawy domowe, wymusiłam skierowanie i kazałam zawieść się do szpitala. Tam przyjęto mnie z łaską, bo wszak nic się nie dzieje, ale byłam nieustępliwa i nie pozwoliłam odwieść się do domu. Z wielką łaską położono mnie na salę i  dopiero wtedy poczułam się spokojniejsza. Wieczorem przyszła nowa zmiana położnych i młoda pielęgniarka robiła mi typowe pomiary. Byłam zmęczona, bo postać ojca wybiła mnie ze snu i praktycznie nie spałam. Chciałam tylko odpocząć, a tu ta pielęgniarka wciąż coś mnie pyta i pyta: czy kręciłam się podczas badania, albo czy grzebałam przy pasach i takie tego typu pytania, które mnie już irytowały, bo zaczęła wszystko robić na nowo. Za chwilę przyszła z młodym lekarzem i znowu zakładali mi pasy, osłuchiwali, mierzyli ciśnienie. Wyszli. Przysnęłam na chwilkę i budzi mnie ta bladziutka pielęgniarka i prosi żebym siadła na wózek. Wiezie mnie do gabinetu i podaje zastrzyk. Nikt nic nie mówi, a jej ręce drżą, że nie jest w stanie założyć mi wenflonu. Jest już 22 wieczorem i zauważam, że coś jest nie halo, tylko nie wiem o co chodzi. Ona gdzieś dzwoni i półszeptem mówi, że kogoś tam nie ma, a ona jest sama i lepiej, żeby na dole. Ja idę do toalety przy gabinecie, bo czuję nagłe parcie na pęcherz, a wtedy zjawia się ten młody lekarz i nerwowo szeptem dyskutują. Grzecznie informują mnie, że musimy zjechać piętro niżej do innego gabinetu. Tam bada mnie bardzo posunięta w wieku lekarka i informuje, że mam brzydkie wody i idę rodzić. Na porodówce wylądowałam o 23 i wtedy dopiero zauważyłam, że wokół mnie jest zamieszanie. Zastrzyki, czopki i położna, która mówi: daliśmy dziecku lek na serce, ale niech się pani nie martwi, bo jakby coś, to siedem minut i dziecko jest na świecie. Do dziś nie wiem, czy daliby rade w siedem minut zrobić cesarkę, ale wtedy dopiero zaczął się cyrk, bo zdenerwowałam się bardzo i podali mi coś na uspokojenie. Urodziłam siłami natury  przy asyście kilkunastu osób o 9 rano. Dziecko było granatowe i całkowicie zaplątane w pępowinie: szelki na plecach i dwa kółka na szyi. Dzięki Bogu jeszcze żywa. Widziałam strach i ulgę w oczach pielęgniarek i lekarzy. Ja od leków i tlenu jak naćpana. Dwie godziny leżałyśmy obie pod kroplówkami, ona miała w główkę, a ja w rękę na której leżała. Chociaż była słaba, to miała silny odruch ssania i przez ten czas całkowicie rozwaliła mi sutek do tego stopnia, że przez trzy-cztery dni nie nadawał się do ssania. Byłam zmęczona i szczęśliwa.
Wybroczyny miała ponad dwa tygodnie, ale na szczęście nie doszło do żadnych uszkodzeń. Wiem, że było bardzo blisko do dramatu, mogło skończyć się porażeniem mózgowym, a nawet śmiercią dziecka. To, że wszystko skończyło się dobrze, jest zasługą strachu młodej pielęgniarki, praktycznie jeszcze dziewczynki, która nie zlekceważyła odczytu z komputera i dwa razy ponowiła badania. Ona już wiedziała, że serce dziecka jest bardzo osłabione i tętno ledwie wyczuwalne. Najprawdopodobniej wtedy nie było żadnego lekarza, który mógłby przeprowadzić u mnie cesarkę, dlatego władowano we mnie wszystko, co było można w takiej sytuacji. Dostałam nawet czopki, za które płacono duże pieniądze przy prywatnych porodach. Dałam rade ja i dała ona.
Dziś moja córka - radość mojego życia - jest prawie dorosła i jest piękną dziewczyną. Gdy rano usłyszałam historię tej kobiety, którą zlekceważono w szpitalu, to tak jakbym widziała wtedy siebie przed dotarciem do szpitala: wszyscy wiedzieli lepiej niż ja, co czułam.
 Oby takie dramaty nie miały miejsca w ogóle i żebyśmy trafiali w swoim życiu na prawdziwą służbę zdrowia, która z sercem i rozumem wykonuje swój zawód. Tak mało trzeba, żeby zabić człowieka, a czasem wystarczy nic nie robić.

wtorek, 3 czerwca 2014

Potyczki sercowe w ciężkich czasach.

 Coś wisi w powietrzu, albo jakaś inna cholera, bo wśród znajomych moich synów, doszło do kilku rozpadów związków i to takich z kilkuletnim stażem. Mój Starszy już z grubsza pozbierał się po rozstaniu i przechodzi typowe zachowania wolnego "rozwodnika". Ślubu wprawdzie nie miał, ale był w związku przez siedem lat. Najpierw rozpaczał i płakał z niemocy, potem szalał i napawał się wolnością, jak dzieci cieszące się pierwszym śniegiem. Obecnie jest w stanie euforii i już sympatyzuje z jakąś dziewczyną. Młodszy mówi, że "idiota zaraz ją zaleje i tak to się skończy", a ja zaś już wysłuchuję o zaletach jego pocieszycielki. Podobno mądra, zaradna, śmieją się z tych samych rzeczy, zabawna i doskonale się dogadują. I piękna oczywiście. Wszystko ok. tylko, że ja już to słyszałam siedem lat temu. Tamta była przedstawiana niemal jak moja bliźniaczka, bo miałyśmy urodziny w tym samym miesiącu i na imię miała tak, jak ja z bierzmowania - ot i wszystkie podobieństwa, a tak zapewniał, jak wiele nas łączy. Mam tylko nadzieję, że w miarę szybko dojdzie do siebie i odzyska trzeźwy osąd, chociaż mogą to być złudne nadzieje.
 Dwóch jego kolegów jest w podobnej sytuacji: jeden pocieszył się równie szybko, jak mój Starszy, a drugi wziął nogi za pas i leczy rany w Niemczech. Ten pierwszy kolega jest na skraju załamania nerwowego i straszy samobójstwem, bo jego ojciec nie akceptuje nowej miłości syna. Widziałam ją w sobotę, bo wozi się z nią po wszystkich znajomych i przedstawia niczym księżną i powiem tak: nie mam pojęcia z jakiej drogi ją zgarnął, ale pierwsze wrażenie zapiera dech w piersi i można je opisać w kilku słowach: nie mam nic do ukrycia ;) Rzucił się na nią, jak szczerbaty na suchary i pewnie znowu zęby połamie, bo to, że ten związek zbudowany jest tylko na seksie, jest widoczne gołym okiem. Ona rozwódka, starsza chyba o sześć lat i ma synka, którego wychowuje ojciec. Oczywiście wprowadziła się do niego niemal z marszu. Nie dziwię się zatem, że jego ojciec zwyczajnie się wkurwił, gdy poznał nową "synową" i chciał ją zwyczajnie przegnać. Ojciec dał mu mieszkanie i samochód, ale w jego oczach jest chamem wtrącającym się w jego życie.  Bilans poprzedniego jego związku: roczne dziecko, ograbione z mebli mieszkanie i oczywiście kredyt na karku, który z pewnością spłaci właśnie ojciec. Jego była wyprowadziła się do mieszkających w slamsach rodziców po akcji, gdy policja zgarnęła ją pijaną spacerującą z dzieckiem. Po tygodniu mieszkania u matki, przeprowadziła się do nowego faceta. Taka makabreska, że tylko niewinnych dzieci szkoda.
 Ten trzeci ze złamanym serduchem wyjechał do Niemiec dzień po ponownym rozstaniu i wypisuje jakieś głupie raperskie teksty na fejsie. Dziewczyna zrywała i wracała do niego, bo podobno mają różne spojrzenie na przyszłość, a okazało się, że od jakiegoś czasu ma nowego adoratora. Porzucony poczuł ciężar doprawionego poroża i właśnie urażona duma kazała mu uciec daleko stąd, chociaż tu miał bardzo dostatnie życie. Następny, któremu w dupie poprzewracało się od dobrobytu i nie potrafi dzielnie znieść jakiejkolwiek porażki życiowej. Rzucił wszystko i wyjechał ot tak.
 Czy to ja jestem staroświecka i nie zauważyłam, że czasy tak zmieniły się nie do poznania? A może daliśmy swoim dzieciom za dużo dobrobytu i swobody? Nie żenią się i nie budują trwałych relacji, a po kłótniach wracają sobie do rodzinnych domów, jak po szkolnej wycieczce. Znajoma mówi, że teraz młodzi mają ciężkie czasy, a ja pytam: jakie ja miałam czasy? Wiedziałam, że po skończeniu szkoły mam zacząć naprawdę samodzielne życie i nikt mnie nie pytał,czy dam radę. Wiedziałam, że gdy nie kupię chleba, to nie będę go miała. Jak zwiążę się z facetem, to ma być ślub i wspólne życie, a nie latanie po kłótni do rodziców jak bumerang. Nawet nie opowiadałam się bliskim ze swoich problemów, a moi przychodzą do mnie z każdym głupstwem, tylko szkoda, że w sprawach ważnych i poważnych robią po swojemu i wtedy moje rady są im zbędne. Tak było ze wszystkim i inni też tak mieli, wszystko zdobywane małymi krokami i samozaparciem. A dziś młodzi chcą mieć wszystko na teraz i na już, a tak się nie da... Nie mam pojęcia, gdzie pies pogrzebany.

wtorek, 27 maja 2014

Matkowy dzień.

Dzień Matki zaliczony i radosny jak zawsze. Dostałam piękne kwiaty i kartkę. Chłopcy zaśpiewali mi nawet po angielsku mój ulubiony kawałek i uśmiałam się do łez. Nakarmiłam towarzycho i wszyscy szczęśliwi. Pan Mąż szybko zlustrował kwiaty od chłopaków i odetchnął, bo jego bukiet większy. U mnie to święto zaczyna się wraz z moimi imieninami, które go poprzedzają, zatem najpierw dostaję kwiaty imieninowe, a potem te matkowe. Pan Mąż kupuje przyzwoity bukiet na pierwszą okazję i potem bacznie śledzi, czy ktoś go przebije, bo ma takiego ducha rywalizacji i to we wszystkich bzdurach.
 Zadzwoniłam z życzeniami do teściowej, bo lata lecą i człowiek nie wie, czy za rok będzie ku temu możliwość. A tak po prawdzie, to policzyłam, że dłużej mówię do niej "mamo", niż do swojej rodzonej matki, bo zostałam sierotą krótko po swoim ślubie. 
Chłopcy przyjechali do domu kilka dni temu i na dniach znowu jadą w świat. Starszy przeżywa rozterki sercowe, bo rozstał się z dziewczyną, z którą był siedem lat. Czułam, że coś się święci, bo przez ostanie dwa miesiące unikała mnie. Zadzwoniła tylko raz i to wtedy, gdy jej matka chciała pożyczyć pieniądze - kilkaset złotych. Nie pożyczyłam, bo nie oddała mi jeszcze tego, co pożyczyła w lutym. Już nawet jej to daruję, byle tylko te dwie pijawki odessały się od Starszego. I TO JEST NAJLEPSZY PREZENT, JAKI DOSTAŁAM OD LAT ! Miałam do niej uraz praktycznie od początku, bo najpierw zwodziła Młodszego, tylko po to, żeby poderwać Starszego. Teraz podobno wyrwała jakiegoś policjanta, zatem życzę mu udanej kariery w resorcie. Bardzo długo przyzwyczajałam się do niej, bo to dziewczyna nie z mojej bajki i przyznam szczerze, że najbardziej mnie przerażała jej sytuacja rodzinno - towarzyska, którą pokrótce można opisać tak: u nich ktoś siedział, siedzi, albo siedzieć będzie. Ja jestem prosta baba ze wsi i zawsze od takich klimatów trzymam się na kilometr, a tu synek takiego kwiatuszka sobie przygruchał, który jest dumny z tego, że lata co tydzień do pudła na widzenia i jeszcze użala się nad tymi kryminalistami. Nawet jej babcia ma zawiasy, to o czym tu gadać... Tego opisać się nie da w paru zdaniach, co przeżyłam z wielką miłością Starszego: były kłótnie, wyprowadzka z domu, spłacanie długów, pożyczanie kasy na wieczne nieoddanie itp. Ale w końcu przywykłam i pogodziłam się z myślą, że będziemy rodziną. Na szczęście pizło i mam nadzieję, że już nie wrócą do siebie. Starszy został z kredytem na 30 tys. i neseserem ubrań. Co kupił /mieszkali u niej/ tam zostawił, bo nie ma sensu szarpać się o jakieś graty. Przywiózł tylko telewizor, który kupił w zeszłym roku. Nie mieszam, nie dolewam oliwy do ognia, nie wypominam, nie szczycę się tym, że miałam rację. Wspieram milcząco. Po każdej burzy przychodzi słońce i tego się trzymam.

środa, 14 maja 2014

Słodki smak małżeństwa z foliakiem w tle.

Przepraszam za wulgaryzmy, ale są niezbędne i obcięłam je maksymalnie.

Sytuacja sprzed paru dni: Pan Mąż oburzony, bo obiad sam sobie musiał włożyć na talerz. Podobno cały dzień zapierdala, przychodzi do domu, a obiad zimny! To jest zbrodnia przeciw niemu i równa się z tym, jakby obiadu nie było w ogóle. On nie leżał cały dzień jak ja, tylko zapierdalał, przychodzi do domu i gorącego dania podłożonego pod kierowniczy dziób brak. W dodatku sam sobie zrobił sałatę! Musiał, bo była tylko mizeria.
A ja co robiłam, gdy on ostatkiem sił odgrzewał sobie obiad i robił sałatę? Napierdalałam przez telefon i to w dodatku chuj wie z kim /wszystko jego słowa/. Zatem miał prawo wyjść na taras i ryknąć: "to Ty sobie pierdolisz przez telefon, a ja muszę sam sobie grzać zimny obiad? Dziękuję bardzo!" I coś tam jeszcze, ale nie dosłyszałam. Zatem zakończyłam rozmowę i przyszłam do domu na miłą konwersację, taką prawdziwie małżeńską z długim stażem. Pan się wyrzygał, ja dłużna nie byłam i sytuacja opanowana. Foch obustronny, czyli wszystko w normie i ok. Bo cóż ja mam wielkiego do roboty cały dzień? Posprzątać te ponad 150 metrów, ugotować, poprać, zrobić zakupy, jakiś tam felieton skrobnąć, TO TYLE, CO NIC! O ogrodzie nawet nie wspomnę.
A jeszcze plac, nasz kochany wielki plac koło domu. Z jednej strony domu trawnik i skalniaki, a z drugiej bardziej pokrzywo-chwaściak. Wszystko namiętnie koszone przez Pana Męża.
Ostatnio naklął się jak szewc, bo podobno KTOŚ pasek od napędu zerwał. W zeszłym roku oczywiście. Zatem on kosi, a ja grabię te pieprzone hektary. Dziś właśnie miałam zaszczyt grabić i znosić zielsko na kompost. Takie przymusowe dotlenienie organizmu po całodziennym nicnierobieniu.
Pan Mąż ma korzenie z Kielecczyzny i żadne piastowane przez niego stanowisko tego nie zmieni, zatem jeśli nie ma w domu krów, świń i kilku mórg do obrobienia dla kobiety, to wszystko inne nie liczy się jako praca, ale on sam zapierdala! Gdy jeszcze pracowałam w szkole, wg Pana Męża również nic nie robiłam. Ale uczciwie każdego dnia pyta: Rybciu, byłaś w namiocie? Rośnie? Mokro jest? Bo mój Pan Mąż zbudował namiot foliowy. Budował go dwa lata: rok planował, drugi zaś budował.
Przesadzam oczywiście, ale faktem jest, że najpierw zwoził materiały, czyli kilka żerdzi, potem z miesiąc folię, a sama budowa poszła w tri-miga. Zaczął w marcu, a na początku czerwca namiot stał jak ta lala, czyli sławetna wieża w Pizie. Oczywiście miał nas wszystkich za pomocników, ale jak już miał ostro w czubie, to odpuszczaliśmy i sam tworzył dzieło swego życia, czyli dobre 15 metrów kwadratowych pod folią! Włożył w to wiele wysiłku i poświęcenia. Ledwo stał na nogach, ale budował i okopywał ze wszystkich sił, bo parapetówa zaczęła się od pierwszego wbicia łopaty w ziemię, a skończyła się z wbiciem ostatniego gwoździa. Wspomnienia mam bezcenne, bo wydawał takie jęki i okrzyki, jakby w kamieniołomach ciężkie granity kruszył. Jego wątroba wiele przeszła podczas tej budowy, ale wiadomo, że każdy chłop musi coś w życiu zbudować, zatem on zbudował namiot foliowy! Zawsze to jakieś osiągnięcie. Chełpi się tym krzywulcem i zawsze z dumą podkreśla: najlepsze pomidory i ogórki są z NASZEGO namiotu. Co nie Rybciu? Muszę jeszcze dodać, że zwiedzanie namiotu, jest obowiązkowym punktem wizyty każdego gościa, który zaszczyci nasze progi w sezonie letnim. 

Wieczorem chodził z miną zbitego psa i przepraszał, że uniósł się, ale miał taki ciężki dzień. Fakt, gdzie miał dać upust swojej złości, jeśli nie w domu? Słodki smak małżeństwa, ale na stare lata nie będę fochać się w nieskończoność, bo to i tak nic nie zmieni. Sprawdzone empirycznie. 



niedziela, 11 maja 2014

Zmywarka

Muszę się pochwalić: mam piękną nowiusieńką i w dodatku srebrną zmywarkę! Nie jest podłączona, chociaż stoi już 6 miesiąc w przedpokoju, ale mam. Ale nie powiem, bo w przedpokoju jest bardzo przydatna: jest o co oprzeć się przy wkładaniu butów, jest gdzie położyć zakupy, zimą leżały na niej czapki i szaliki. Rzucam okiem z ciekawości  i teraz leży na niej koc, żółta reklamówka i bluza Isi. W życiu poręczniejszego mebla nie miałam i to w przedpokoju. Owinięta w czarną folię ma w sobie coś tajemniczego, bo każdy przygląda się jej z zaciekawieniem.
 No ogólnie jest przydatna i może jej już nawet nie rozpakuję, tylko jakąś serwetkę położę, żeby było jej samej przyjemnie. Ale zmywarkę mam, jakby kto pytał.
Mówię świeżo po zakupie do Pana Męża: poproszę Szwagroskiego, żeby podłączył, bo on umie. Pan Mąż odrzekł: co to ja jakiś debil jestem, czy co? Myślisz, że nie potrafię podłączyć zmywarki? I tak czekam na pokaz umiejętności mojej miłości życia w podłączeniu zmywarki. Od listopada, a dziś jest 11 maj. Synowie chcieli podłączyć, ale nie dostali pozwolenia, bo podobno trzeba kupić specjalne kolanko pod zlew. Starszy chciał jechać do sklepu i kupić, ale usłyszał oświadczenie, że Pan Mąż sam wszystko podłączy. Młodszy już chciał pod jego nieobecność zamontować to cudo, ale mu zabroniłam. Niech Pan sam się przekona, ile czasu zajmie mu podłączenie zmywarki, bo tak jest ze wszystkim w domu, z każdą naprawą i każdym montażem czegokolwiek.
Szwagroski ostatnio zapytał: czemu jeszcze jej nie podłączyliście? Moja odpowiedź: bo Pan Mąż nie znalazł jeszcze odpowiedniej taśmy. Szwagroski spojrzał pytająco, więc kłamliwie naprostowałam: kupię sobie nowe meble do kuchni i wtedy podłączymy. Taki niewinny "dżołk". Pan Mąż z widoczną ulgą dorzucił swoje zdanie: Nooo.
Z Isią mówimy na niego nieco z ukraińska Berkut. Bo z niego fan wielki strony z orłem w nazwie. Myśli, że jak wyczyści historię w laptopie, to nie wiem na jakie strony wchodzi cichaczem. A ciasteczka prawdę powiedzą, tylko on jeszcze do tego nie doszedł. Okrzyczałam go kilka razy, ale głupol lubi sobie popatrzeć i poślinić się przed ekranem. Ten typ tak ma, ale bedzie przysiegał się na Boga, że głupot nie ogląda.  Taki Berkut ze swoimi fantazjami i już. 
Nic nie poradzisz, bo przecież jaj i łap nie utniesz. Jak go ujrzałam pierwszy raz w wieku lat 19, to zrobił na mnie takie nijakie wrażenie, po bliższym poznaniu dalej szału nie było, a nawet nieraz pomyślałam, że taki jakiś prościutki w obsłudze i bez polotu. Żaden as i gwiazdor, niby wrażenia na umyśle moim nie zrobił, ale macica była innego zdania. Skutek taki, że po dzisiejszy dzień, cieszę się /jakkolwiek to brzmi/ wieloletnim pożyciem z Panem Mężem. On Berkut, a ja Rybcia. Dobrana para jak cholera. 

piątek, 9 maja 2014

Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że wszystko co ważne w sferze uczuć, 
już wydarzyło się w moim życiu. Taki filmowy The End. Nie jest to zajebiście fajne uczucie. Wręcz jest do dupy. Niby świat  stoi otworem, a jednak wiem, że wielkie gówno z moich marzeń i wszystkiego, 
co mogłoby unieść moje serce, choć o milimetr nad ziemię. Jednym słowem: idzie starość. Chyba.

Bo co słychać u mnie?  Jest Pan Mąż, na szczęście już całkiem odhodowane dzieci, dom, pranie, sranie, gotowanie i tak do śmierci, a nawet o jeden dzień dłużej, bo znając życie, to i własną stypę przyjdzie mi szykować. Są jeszcze trzy psy, w tym jeden upośledzony. Czy ktoś w ogóle ma takiego psa? Taka jestem wyjątkowa. Kotka padła wczoraj. Masakra.
Zdaję sobie sprawę, że jestem zakładnikiem /o złośliwy losie/, i to takim ze syndromem sztokholmskim. Zakładnikiem ludzi, których kocham oraz własnych wierzeń i poglądów, stereotypów, którymi się brzydzę, a jednocześnie jestem ich brązowym pomnikiem i ikoną.
Mam tysiąc rad i pomysłów na cudze życie, jestem "wujkiem - dobrą radą" dla całej rodziny, a swoich problemów nie ogarniam.
Paranoja jakaś, psychoza, albo menopauza? Wszystko jedno, bo syf w głowie ten sam.

Wzięło mnie na pisanie, bo mną szarpnęło. Ściślej mówiąc szarpnęła mną Dż, czyli moja starsza siostra.
Odwiedziła mnie w drugi dzień świąt. Przyjechała po południu  z córką na kawę. Zwiedzały od rana jakieś sanktuaria i w drodze powrotnej zahaczyli o mnie.
Pytam: gdzie Szwagroski? A ona, że spełnia marzenie naszej bratowej.
Bratowa, wieleee lat temu żaliła się do Dż na swojego niepijącego męża, że przychodzi  trzeźwy z roboty i dupę jej zawraca. Wiecznie czegoś chce i czepia się jej.
A ona chciałaby mieć tak, jak jej koleżanka, której małżonek wraca każdego dnia pijany, pożre, coś tam jeszcze chlapnie, pomarudzi trochę, ale kładzie się spać i gnije do rana. 
I ona ma spokój. I bratowa też by tak chciała mieć.  Dż wstrząśnięta wysłuchała marzenia bratowej i od tamtej pory, kiedy Szwagroski pije, to mówi, że on spełnia marzenie bratowej. 
Szwagroski zaskoczył ostro już w Wielką Sobotę, zatem zdychał już w Wielkanoc i leczył się zawzięcie. No i wyszła awantura, a święta oczywiście szlag trafił. W poniedziałek on dalej spełniał marzenie bratowej, a Dż wybrała się z córką w teren i tym sposobem trafiła do mnie. Było naprawdę miło, świątecznie i wesoło, chociaż podczas spotkania to mój Pan Mąż spełniał marzenie bratowej. W końcu to nasza wspólna bratowa! 

Ps. Nie jestem nowicjuszką w tej swojej grafomanii. Jestem dziennikarzem obywatelskim na znanym portalu, nawet rozpoznawalnym, wszak laureatem roku zostałam. Piszę tam głównie o polityce i społeczeństwie. Ten zaś zakątek sieci zostawiam dla siebie i swoich przemyśleń o sprawach bardzo osobistych. Nazwa bloga nie jest przypadkowa, gdyż to przez kuchenne i łazienkowe syfony, przechodzą wszystkie domowe brudy. Mam cichą nadzieję, że i ja tu oczyszczę się z niewypowiedzianych do tej pory emocji.



Pierwsze koty za płoty.

No i w końcu udało się. Dziś zaczynam swoją przygodę z blogiem. Mam swoje zapiski pochowane na kompie w tajnym folderze i mam nadzieję, że bez problemów przeniosę je tutaj. Nie mam pojęcia jaki skutek odniesie ta moja grafomania i co mi da wypisywanie tu czegokolwiek, ale skoro do tego doszło, to widocznie jakiś sens musi w tym być. Pożyjemy, zobaczymy. Wieczorem wezmę się za przeprowadzkę. Póki co, pozdrawiam samą siebie i życzę sobie wiele radości na nowej ścieżce neta. Obym nie zbłądziła :)    Pierwszy wpis, to i kolorek sobie walnęłam!