środa, 14 maja 2014

Słodki smak małżeństwa z foliakiem w tle.

Przepraszam za wulgaryzmy, ale są niezbędne i obcięłam je maksymalnie.

Sytuacja sprzed paru dni: Pan Mąż oburzony, bo obiad sam sobie musiał włożyć na talerz. Podobno cały dzień zapierdala, przychodzi do domu, a obiad zimny! To jest zbrodnia przeciw niemu i równa się z tym, jakby obiadu nie było w ogóle. On nie leżał cały dzień jak ja, tylko zapierdalał, przychodzi do domu i gorącego dania podłożonego pod kierowniczy dziób brak. W dodatku sam sobie zrobił sałatę! Musiał, bo była tylko mizeria.
A ja co robiłam, gdy on ostatkiem sił odgrzewał sobie obiad i robił sałatę? Napierdalałam przez telefon i to w dodatku chuj wie z kim /wszystko jego słowa/. Zatem miał prawo wyjść na taras i ryknąć: "to Ty sobie pierdolisz przez telefon, a ja muszę sam sobie grzać zimny obiad? Dziękuję bardzo!" I coś tam jeszcze, ale nie dosłyszałam. Zatem zakończyłam rozmowę i przyszłam do domu na miłą konwersację, taką prawdziwie małżeńską z długim stażem. Pan się wyrzygał, ja dłużna nie byłam i sytuacja opanowana. Foch obustronny, czyli wszystko w normie i ok. Bo cóż ja mam wielkiego do roboty cały dzień? Posprzątać te ponad 150 metrów, ugotować, poprać, zrobić zakupy, jakiś tam felieton skrobnąć, TO TYLE, CO NIC! O ogrodzie nawet nie wspomnę.
A jeszcze plac, nasz kochany wielki plac koło domu. Z jednej strony domu trawnik i skalniaki, a z drugiej bardziej pokrzywo-chwaściak. Wszystko namiętnie koszone przez Pana Męża.
Ostatnio naklął się jak szewc, bo podobno KTOŚ pasek od napędu zerwał. W zeszłym roku oczywiście. Zatem on kosi, a ja grabię te pieprzone hektary. Dziś właśnie miałam zaszczyt grabić i znosić zielsko na kompost. Takie przymusowe dotlenienie organizmu po całodziennym nicnierobieniu.
Pan Mąż ma korzenie z Kielecczyzny i żadne piastowane przez niego stanowisko tego nie zmieni, zatem jeśli nie ma w domu krów, świń i kilku mórg do obrobienia dla kobiety, to wszystko inne nie liczy się jako praca, ale on sam zapierdala! Gdy jeszcze pracowałam w szkole, wg Pana Męża również nic nie robiłam. Ale uczciwie każdego dnia pyta: Rybciu, byłaś w namiocie? Rośnie? Mokro jest? Bo mój Pan Mąż zbudował namiot foliowy. Budował go dwa lata: rok planował, drugi zaś budował.
Przesadzam oczywiście, ale faktem jest, że najpierw zwoził materiały, czyli kilka żerdzi, potem z miesiąc folię, a sama budowa poszła w tri-miga. Zaczął w marcu, a na początku czerwca namiot stał jak ta lala, czyli sławetna wieża w Pizie. Oczywiście miał nas wszystkich za pomocników, ale jak już miał ostro w czubie, to odpuszczaliśmy i sam tworzył dzieło swego życia, czyli dobre 15 metrów kwadratowych pod folią! Włożył w to wiele wysiłku i poświęcenia. Ledwo stał na nogach, ale budował i okopywał ze wszystkich sił, bo parapetówa zaczęła się od pierwszego wbicia łopaty w ziemię, a skończyła się z wbiciem ostatniego gwoździa. Wspomnienia mam bezcenne, bo wydawał takie jęki i okrzyki, jakby w kamieniołomach ciężkie granity kruszył. Jego wątroba wiele przeszła podczas tej budowy, ale wiadomo, że każdy chłop musi coś w życiu zbudować, zatem on zbudował namiot foliowy! Zawsze to jakieś osiągnięcie. Chełpi się tym krzywulcem i zawsze z dumą podkreśla: najlepsze pomidory i ogórki są z NASZEGO namiotu. Co nie Rybciu? Muszę jeszcze dodać, że zwiedzanie namiotu, jest obowiązkowym punktem wizyty każdego gościa, który zaszczyci nasze progi w sezonie letnim. 

Wieczorem chodził z miną zbitego psa i przepraszał, że uniósł się, ale miał taki ciężki dzień. Fakt, gdzie miał dać upust swojej złości, jeśli nie w domu? Słodki smak małżeństwa, ale na stare lata nie będę fochać się w nieskończoność, bo to i tak nic nie zmieni. Sprawdzone empirycznie. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Awanturujący się goście będą wypraszani" Szanujmy się wzajemnie.