środa, 25 czerwca 2014

Krok od dramatu - historia sprzed lat.

Od rana słyszę w serwisach o śmierci noworodka w szpitalu. Jak zwykle tłumaczenia, że nikt nic nie zawinił... Kobieta zgłosiła się do szpitala, bo był już termin porodu i dodatkowo słabo wyczuwała ruchy dziecka. Skończyło się dramatycznie, bo gdy lekarze zabrali się za nią, to dziecku nie można było już pomóc. Tragedia.
Gardło mam ściśnięte, bo przed laty przeszłam podobną drogę z moją córką, ale dzięki Bogu w moim przypadku zakończenie było szczęśliwe. Jak blisko było do dramatu, zorientowałam się dużo później.
 Byłam już blisko dwa tygodnie po terminie. Dokładnie znałam datę poczęcia dziecka, zatem nie było mowy o pomyłce i kłopotu z wyznaczeniem dnia planowanego porodu. Fakt, że przekroczona nieco trzydziestka była już na moim koncie, ale byłam młodą kobieta w trzeciej ciąży, która w miarę znała swoje ciało podczas ciąży. Od siódmego miesiąca czułam jakiś niepokój, w ósmym dziecko poruszało się w sposób bardziej nerwowy, a w dziewiątym było tak, że ruchy odbierałam jak szarpaninę: długo nic i potem gwałtowne szarpnięcia. Mówiłam mojej ginekolog i rodzinnemu, że dziecko dziwnie się rusza, ale zwyczajnie zbywali mnie uśmiechem, że przesadzam i zapomniałam, jak chodzi się w ciąży. Sugerowano mi również, że błędnie podałam datę poczęcia i dlatego brak jakiegokolwiek znaku o rozwiązaniu ciąży. W szkole zgłosiłam, że idę na wolne i zaczekam w domu na termin porodu. Termin minął, ja co drugi dzień do lekarza, a oni swoje: czekać, dziecko samo da znać. 10 dni po terminie usiłowałam wymusić skierowanie do szpitala, ale był to piątek i lekarz przekonał mojego męża, a potem mnie, żeby wstrzymać się do poniedziałku. Oczywiście nic się nie dzieje złego i takie tam gadki.
W nocy z niedzieli na poniedziałek przyśnił się mi mój nieżyjący ojciec, który w moim śnie stał w drzwiach pokoju w którym spałam. Kiedy śni mi się, to wiem, że stanie się coś niedobrego. Gdy byłam młodziutką kobietą, a  ojciec jeszcze żył i gdy pojawiał się w moich snach, to zawsze zwiastował jakąś przykrość. Nawet kiedyś zarzuciłam mu, że gdy mi się przyśni, to mam pecha, a on wtedy powiedział, że mnie ostrzega przed niebezpieczeństwem. I od tamtej pory rzeczywiście tak postrzegam takie sny.
Tak też odebrałam te nagłe pojawienie się ojca w moim śnie. Rano powiedziałam mężowi, że bez względu na wszystko jadę do szpitala. Załatwiłam wszystkie sprawy domowe, wymusiłam skierowanie i kazałam zawieść się do szpitala. Tam przyjęto mnie z łaską, bo wszak nic się nie dzieje, ale byłam nieustępliwa i nie pozwoliłam odwieść się do domu. Z wielką łaską położono mnie na salę i  dopiero wtedy poczułam się spokojniejsza. Wieczorem przyszła nowa zmiana położnych i młoda pielęgniarka robiła mi typowe pomiary. Byłam zmęczona, bo postać ojca wybiła mnie ze snu i praktycznie nie spałam. Chciałam tylko odpocząć, a tu ta pielęgniarka wciąż coś mnie pyta i pyta: czy kręciłam się podczas badania, albo czy grzebałam przy pasach i takie tego typu pytania, które mnie już irytowały, bo zaczęła wszystko robić na nowo. Za chwilę przyszła z młodym lekarzem i znowu zakładali mi pasy, osłuchiwali, mierzyli ciśnienie. Wyszli. Przysnęłam na chwilkę i budzi mnie ta bladziutka pielęgniarka i prosi żebym siadła na wózek. Wiezie mnie do gabinetu i podaje zastrzyk. Nikt nic nie mówi, a jej ręce drżą, że nie jest w stanie założyć mi wenflonu. Jest już 22 wieczorem i zauważam, że coś jest nie halo, tylko nie wiem o co chodzi. Ona gdzieś dzwoni i półszeptem mówi, że kogoś tam nie ma, a ona jest sama i lepiej, żeby na dole. Ja idę do toalety przy gabinecie, bo czuję nagłe parcie na pęcherz, a wtedy zjawia się ten młody lekarz i nerwowo szeptem dyskutują. Grzecznie informują mnie, że musimy zjechać piętro niżej do innego gabinetu. Tam bada mnie bardzo posunięta w wieku lekarka i informuje, że mam brzydkie wody i idę rodzić. Na porodówce wylądowałam o 23 i wtedy dopiero zauważyłam, że wokół mnie jest zamieszanie. Zastrzyki, czopki i położna, która mówi: daliśmy dziecku lek na serce, ale niech się pani nie martwi, bo jakby coś, to siedem minut i dziecko jest na świecie. Do dziś nie wiem, czy daliby rade w siedem minut zrobić cesarkę, ale wtedy dopiero zaczął się cyrk, bo zdenerwowałam się bardzo i podali mi coś na uspokojenie. Urodziłam siłami natury  przy asyście kilkunastu osób o 9 rano. Dziecko było granatowe i całkowicie zaplątane w pępowinie: szelki na plecach i dwa kółka na szyi. Dzięki Bogu jeszcze żywa. Widziałam strach i ulgę w oczach pielęgniarek i lekarzy. Ja od leków i tlenu jak naćpana. Dwie godziny leżałyśmy obie pod kroplówkami, ona miała w główkę, a ja w rękę na której leżała. Chociaż była słaba, to miała silny odruch ssania i przez ten czas całkowicie rozwaliła mi sutek do tego stopnia, że przez trzy-cztery dni nie nadawał się do ssania. Byłam zmęczona i szczęśliwa.
Wybroczyny miała ponad dwa tygodnie, ale na szczęście nie doszło do żadnych uszkodzeń. Wiem, że było bardzo blisko do dramatu, mogło skończyć się porażeniem mózgowym, a nawet śmiercią dziecka. To, że wszystko skończyło się dobrze, jest zasługą strachu młodej pielęgniarki, praktycznie jeszcze dziewczynki, która nie zlekceważyła odczytu z komputera i dwa razy ponowiła badania. Ona już wiedziała, że serce dziecka jest bardzo osłabione i tętno ledwie wyczuwalne. Najprawdopodobniej wtedy nie było żadnego lekarza, który mógłby przeprowadzić u mnie cesarkę, dlatego władowano we mnie wszystko, co było można w takiej sytuacji. Dostałam nawet czopki, za które płacono duże pieniądze przy prywatnych porodach. Dałam rade ja i dała ona.
Dziś moja córka - radość mojego życia - jest prawie dorosła i jest piękną dziewczyną. Gdy rano usłyszałam historię tej kobiety, którą zlekceważono w szpitalu, to tak jakbym widziała wtedy siebie przed dotarciem do szpitala: wszyscy wiedzieli lepiej niż ja, co czułam.
 Oby takie dramaty nie miały miejsca w ogóle i żebyśmy trafiali w swoim życiu na prawdziwą służbę zdrowia, która z sercem i rozumem wykonuje swój zawód. Tak mało trzeba, żeby zabić człowieka, a czasem wystarczy nic nie robić.

wtorek, 3 czerwca 2014

Potyczki sercowe w ciężkich czasach.

 Coś wisi w powietrzu, albo jakaś inna cholera, bo wśród znajomych moich synów, doszło do kilku rozpadów związków i to takich z kilkuletnim stażem. Mój Starszy już z grubsza pozbierał się po rozstaniu i przechodzi typowe zachowania wolnego "rozwodnika". Ślubu wprawdzie nie miał, ale był w związku przez siedem lat. Najpierw rozpaczał i płakał z niemocy, potem szalał i napawał się wolnością, jak dzieci cieszące się pierwszym śniegiem. Obecnie jest w stanie euforii i już sympatyzuje z jakąś dziewczyną. Młodszy mówi, że "idiota zaraz ją zaleje i tak to się skończy", a ja zaś już wysłuchuję o zaletach jego pocieszycielki. Podobno mądra, zaradna, śmieją się z tych samych rzeczy, zabawna i doskonale się dogadują. I piękna oczywiście. Wszystko ok. tylko, że ja już to słyszałam siedem lat temu. Tamta była przedstawiana niemal jak moja bliźniaczka, bo miałyśmy urodziny w tym samym miesiącu i na imię miała tak, jak ja z bierzmowania - ot i wszystkie podobieństwa, a tak zapewniał, jak wiele nas łączy. Mam tylko nadzieję, że w miarę szybko dojdzie do siebie i odzyska trzeźwy osąd, chociaż mogą to być złudne nadzieje.
 Dwóch jego kolegów jest w podobnej sytuacji: jeden pocieszył się równie szybko, jak mój Starszy, a drugi wziął nogi za pas i leczy rany w Niemczech. Ten pierwszy kolega jest na skraju załamania nerwowego i straszy samobójstwem, bo jego ojciec nie akceptuje nowej miłości syna. Widziałam ją w sobotę, bo wozi się z nią po wszystkich znajomych i przedstawia niczym księżną i powiem tak: nie mam pojęcia z jakiej drogi ją zgarnął, ale pierwsze wrażenie zapiera dech w piersi i można je opisać w kilku słowach: nie mam nic do ukrycia ;) Rzucił się na nią, jak szczerbaty na suchary i pewnie znowu zęby połamie, bo to, że ten związek zbudowany jest tylko na seksie, jest widoczne gołym okiem. Ona rozwódka, starsza chyba o sześć lat i ma synka, którego wychowuje ojciec. Oczywiście wprowadziła się do niego niemal z marszu. Nie dziwię się zatem, że jego ojciec zwyczajnie się wkurwił, gdy poznał nową "synową" i chciał ją zwyczajnie przegnać. Ojciec dał mu mieszkanie i samochód, ale w jego oczach jest chamem wtrącającym się w jego życie.  Bilans poprzedniego jego związku: roczne dziecko, ograbione z mebli mieszkanie i oczywiście kredyt na karku, który z pewnością spłaci właśnie ojciec. Jego była wyprowadziła się do mieszkających w slamsach rodziców po akcji, gdy policja zgarnęła ją pijaną spacerującą z dzieckiem. Po tygodniu mieszkania u matki, przeprowadziła się do nowego faceta. Taka makabreska, że tylko niewinnych dzieci szkoda.
 Ten trzeci ze złamanym serduchem wyjechał do Niemiec dzień po ponownym rozstaniu i wypisuje jakieś głupie raperskie teksty na fejsie. Dziewczyna zrywała i wracała do niego, bo podobno mają różne spojrzenie na przyszłość, a okazało się, że od jakiegoś czasu ma nowego adoratora. Porzucony poczuł ciężar doprawionego poroża i właśnie urażona duma kazała mu uciec daleko stąd, chociaż tu miał bardzo dostatnie życie. Następny, któremu w dupie poprzewracało się od dobrobytu i nie potrafi dzielnie znieść jakiejkolwiek porażki życiowej. Rzucił wszystko i wyjechał ot tak.
 Czy to ja jestem staroświecka i nie zauważyłam, że czasy tak zmieniły się nie do poznania? A może daliśmy swoim dzieciom za dużo dobrobytu i swobody? Nie żenią się i nie budują trwałych relacji, a po kłótniach wracają sobie do rodzinnych domów, jak po szkolnej wycieczce. Znajoma mówi, że teraz młodzi mają ciężkie czasy, a ja pytam: jakie ja miałam czasy? Wiedziałam, że po skończeniu szkoły mam zacząć naprawdę samodzielne życie i nikt mnie nie pytał,czy dam radę. Wiedziałam, że gdy nie kupię chleba, to nie będę go miała. Jak zwiążę się z facetem, to ma być ślub i wspólne życie, a nie latanie po kłótni do rodziców jak bumerang. Nawet nie opowiadałam się bliskim ze swoich problemów, a moi przychodzą do mnie z każdym głupstwem, tylko szkoda, że w sprawach ważnych i poważnych robią po swojemu i wtedy moje rady są im zbędne. Tak było ze wszystkim i inni też tak mieli, wszystko zdobywane małymi krokami i samozaparciem. A dziś młodzi chcą mieć wszystko na teraz i na już, a tak się nie da... Nie mam pojęcia, gdzie pies pogrzebany.